Jak już Wam ostatnio wspominałem planowałem powiększyć skalę swojej działalności. W tym czasie dostałem zlecenie na wykonanie mebli dla hotelu. Moja oferta okazała się korzystniejsza niż oferta stolarni prowadzonej przez dwóch braci w sąsiedniej miejscowości. Ponieważ w tamtym okresie o zlecenia było trudno, realizacja tego projektu spowodowała, że moja działalność się rozwinęła, a ich zakład wręcz przeciwnie – bardzo podupadł.

Wkrótce właściciele konkurencyjnej stolarni zaczęli szukać inwestora i zaproponowali mi zakup części udziałów w ich spółce. Z jednej strony była to dla mnie świetna okazja, bo i tak planowałem poszerzyć działalność, ale obawiałem się ryzyka. Czy warto inwestować w spółkę, która ma problemy?

Postanowiłem skonsultować się z prawnikiem. Mecenas od razu zaznaczył, że kupno udziałów bez profesjonalnego wsparcia to proszenie się o kłopoty. Wyjaśnił mi, że proces nabycia udziałów w spółce nie był taki prosty, jak mogłoby się wydawać – składa się z kilu etapów:

  • ustalenia zasad zachowania poufności,
  • zbadania stanu prawno-finansowego spółki (due diligence),
  • negocjacji warunków transakcji,
  • zawarcia właściwych umów przenoszących udziały.

Zdecydowałem się więc na współpracę z kancelarią.

Już na początku procesu pojawiła się kwestia poufności. Cała transakcja wymagała udostępnienia wielu wrażliwych danych – listy klientów, tajemnic handlowych, know-how, dokumentów finansowych a przede wszystkim dokumentów spółki na potrzeby due diligence. Aby chronić te dane, podpisaliśmy umowę o zachowaniu poufności (NDA).

Mecenas wyjaśnił mi, że taka umowa powinna zawierać kilka kluczowych elementów, w tym przede wszystkim precyzyjną definicję informacji poufnych. W naszym przypadku umowa definiowała je bardzo szczegółowo – w praktyce jako wszystkie przekazane informacje dotyczące spółki i transakcji, niezależnie od ich formy (pisemnej, elektronicznej, ustnej). Wyjątkami miały być informacje publiczne, znane stronie przed ich ujawnieniem lub uzyskane w sposób zgodny z prawem.

Umowa przewidywała, że informacje mogą być wykorzystywane wyłącznie w związku z planowaną transakcją. Wykorzystanie ich w innym celu byłoby naruszeniem umowy.

Zobowiązaliśmy się wzajemnie do zachowania poufności udostępnianych informacji i określiliśmy na czym w praktyce ma to polegać. Dodatkowo, osoby, którym takie informacje miałyby być przekazane, miały zobowiązać się do zachowania poufności. W umowie ustaliliśmy wprost, kto może uzyskać dostęp do informacji poufnych i w jakim zakresie. Umowa przewidywała wyjątki od obowiązku zachowania poufności, np. gdy ujawnienia informacji wymagają przepisy prawa lub gdy spółka wyrazi na to pisemną zgodę.

Zaskoczyło mnie, że nawet jeśli transakcja nie dojdzie do skutku, obowiązek zachowania poufności trwa jeszcze przez określony czas. Z perspektywy właścicieli spółki jest to jednak zrozumiałe. Oprócz tego, na wypadek gdyby negocjacje zakończyły się fiaskiem, umowa przewidywała, że na żądanie strony ujawniającej należy zwrócić lub zniszczyć wszystkie otrzymane informacje.

W umowie znalazły się też kary umowne – i to niemałe, za każde, nawet najmniejsze naruszenie obowiązku zachowania poufności. Wysokość kar sprawiła, że zacząłem zastanawiać się, czy na pewno wszystko dobrze uzgodniliśmy. Bo jeśli nie, to nawet jedno niewinne zdanie powiedziane przy kawie może kosztować mnie więcej niż nowa stolarnia.

Bez wsparcia mecenasa łatwo byłoby przeoczyć pułapki ukryte w umowie i wpaść w kosztowne błędy – a ich konsekwencji lepiej nawet nie sobie wyobrażać.

Jak się okazało, NDA było jedynie preludium do całej transakcji. Równolegle pracowaliśmy nad listem intencyjnym – dokumentem, który wbrew swojej niewinnej nazwie potrafi przesądzić o kształcie całej transakcji. O tym, co zawierał i dlaczego jego treść ma tak duże znaczenie, opowiem wam w kolejnym wpisie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ